Daleki strzał
– Stooop!
-…
-Walker 3 – dziesięć kroków naprzód marsz!
-…
– Walker 3 – w prawo zwrot!
– …
– Walker 3 – trzy kroki naprzód marsz!
– …
– Walker 3 – wyciągnij prawą rękę!
– …
– Walker 3 – snajper pod Twoją prawą ręką!
– Snajpera brak!
– Naprzód! Naprzód! Naprzód!
***
Za Portalem Strzeleckim: „Po raz kolejny w listopadzie będą rywalizować pary snajperskie z Polski i zagranicy na zawodach SNIPER EXTREME. Formuła SE to nie tylko trudna i emocjonująca rywalizacja, symulująca działania snajperów… Organizatorzy po raz drugi zapewnią zawodnikom mnóstwo emocji i adrenaliny. Pod względem trudności są to zawody na światowym poziomie. Zawodnicy, oprócz sprawnego posługiwania się różnymi rodzajami broni, muszą wykonywać zadania medyczne. Znajomość technik przenikania i nawigacji w trudnym terenie jest kluczowa…”
***
Leżymy. Właściwie już dwie i pół godziny leżymy. Może byłoby to i przyjemne, gdyby to był środek lata, plaża i temperatura bliska 30˚C. Z tego wszystkiego zgadza się tylko środek – mianowicie środek nocy. Jest godzina 3.50, las gdzieś na Pomorzu, koniec listopada. Wszędzie mokro jak diabli, zresztą my także jesteśmy cali mokrzy. W dodatku jest pełnia – na szczęście księżyc mamy za plecami, więc jest dobrze. I dalej leżymy – a ten cholerny strażnik nadal nie chce ruszyć się z posterunku dalej, niż kilka kroków. Widzę go dokładnie w krzyżu lunety od karabinu – pięć kroków do przodu, w tył zwrot i znów pięć kroków. A czas ucieka. Cholera! Marcin tak się wtopił swoim maskowaniem w trawy i krzaki, że gdybym nie wiedział, że leży przede mną, to nie zauważyłbym go nawet z odległości kilku metrów. Acha! – coś się zmieniło! Strażnik wyłączył latarkę i powoli ruszył w naszym kierunku – zobaczył nas?! Niemożliwe, zresztą wtedy oświetliłby nas tym swoim szperaczem. Idzie – ciągle na nas! Zastygliśmy w bezruchu, choć i do tej pory wykazywaliśmy ruchy martwej jaszczurki, teraz chyba nawet nie oddychamy… Zatrzymał się pięć metrów przed nami, w cieniu jakiejś poskręcanej sosny. Słychać charakterystyczny odgłos otwierania zamka błyskawicznego… No, gdyby to było pięć metrów dalej, to chyba bylibyśmy jeszcze bardziej zmoczeni…
***
Nie wiem, czy można nazwać nas typowymi leśnikami, bo cóż to znaczy? Każdy leśnik jest inny i choć reprezentujemy jedną firmę, to spojrzeń i opinii na temat i leśnictwa i życia może być tyle, co pytanych o to osób. Można o nas powiedzieć, że na pewno nie jesteśmy już TACY młodzi – choć moje 47 lat to jeszcze nie starość, ale też już nie radość… Marcin, ponieważ ma tylko 44 lata, zawsze nosi cięższy plecak – wiecie, kilka paczek amunicji trochę waży – ale w końcu wiek zobowiązuje! Pracujemy na co dzień w różnych nadleśnictwach, a nawet w różnych dyrekcjach – ja w Nadleśnictwie Oleśnica Śląska, na Dolnym Śląsku, Marcin zaś w Konstantynowie, w Wielkopolsce. Znamy się od czasów technikum leśnego – obydwaj wybraliśmy Milicz na początek naszej leśnej edukacji. A ponieważ nigdy nie mogliśmy usiedzieć na miejscu, więc zaliczyliśmy wspólnie sporo wycieczek krajoznawczych, wśród których wspinaczka na Ząb Rekina w Wielkim Śnieżnym Kotle czy zjazd do Szczeliny Wojcieszowskiej były epizodami na tamten czas zupełnie dla nas zwyczajnymi. Później nasze szanowne małżonki trochę nas utemperowały i ucywilizowały, ale duch sportowy w nas pozostał! Marcin poszedł w kierunku wypraw polarnych i sportów walki, zajął się również myślistwem, ja zaś oprócz biegania i gry w siatkówkę, zainteresowałem się strzelectwem sportowym. I tu zaczyna się nasza historia zawodów SNIPER EXTREME…
***
Chodzimy chyba w kółko już dziesięć minut i wciąż nie możemy znaleźć punktu nr 4. Musi, do cholery, gdzieś tu być, kompas i mapa nie kłamią! Tymczasem coś się zaczęło dziać na drodze, jakiś ruch – spoglądam przez lunetę i widzę naszą grupę pościgową. Na razie to tylko kilka osób, patrolujących drogę i próbujących znaleźć nas po omacku. Zalegamy wśród borówek – przechodzą obok, nie zwróciwszy na nas uwagi. No, w końcu jest godzina 23.00 i pomimo, że księżyc jest w pełni, to nasze maskowanie daje radę. Przeszli. Podnosimy się i nadal szukamy punktu – tym razem udaje nam się go dość szybko zlokalizować. Podbijamy kartę startową, określamy azymut marszu i naprzód! Przy następnym punkcie spotykamy parę snajperską z Wojsk Obrony Terytorialnej. Sympatycznie i po cichu rozpoczynaliśmy już konwersację, gdy zza zakrętu niespodziewanie pojawił się VIRUS! I nie był to nasz wszechobecny i nieumiłowany koronawirus, tylko szybki, terenowy pojazd patrolowy ze szperaczem na dachu. Bez komendy wszyscy zrobiliśmy prawidłowe: padnij! Niestety, wszyscy wybraliśmy również to samo miejsce do wykonania tej prostej czynności, mianowicie szeroki lej, wypełniony wodą. Wociaki prawie wpadają do wody, a ja oglądam w skupieniu i z bezpośredniej odległości podeszwę buta Marcina… A cholerny VIRUS szpera reflektorem ponad naszymi głowami. Leżymy tak bez ruchu kilka minut, do momentu, gdy szanowni koledzy z grupy pościgowej postanowili zmienić swój obiekt zainteresowania i powoli pojechali dalej.
***
Strzelectwo w wydaniu statycznym interesowało mnie w małym stopniu – cóż może być fascynującego w strzelaniu z pistoletu sportowego – postawa, prawa rączka z bronią do linii oka, zgraj przyrządy na celu, wstrzymaj oddech, ściągnij powoli spust, odpuść, odpocznij i od początku – postawa, prawa rączka… Fascynujące jak wbijanie gwoździ! Oczywiście każdy strzelec przechodzi ten etap, bo to w końcu strzeleckie abecadło. Ale też na szczęście nikt nie zmusza do strzelania w ten sposób przez całe życie – daleko bardziej (z naciskiem na „daleko”) zainteresowało mnie i ostatecznie stało się moją pasją, strzelectwo długodystansowe – zawsze to wygodniej się położyć, a nie stać z wyciągniętą przed siebie ręką. No i przez lunetę lepiej widać…
***
Na plażę, do miejsca rozpoczęcia konkurencji strzeleckich, docieramy ok. godziny 5.00. Przez całą noc przedreptaliśmy i przeczołgaliśmy się na ok. 25 kilometrów. Nie, żebyśmy narzekali, ale wiało jak cholera – prędkość wiatru dochodziła do 12m/s, z kierunku 220˚ w stosunku do osi strzelnicy, jeżeli plażę można obdarzyć tym mianem. Po krótkiej drzemce pod płachtą biwakową, ktoś nas budzi – oj, nie wiedział, jak blisko był knockout’u… Zmiana decyzji – nasza grupa zostaje przerzucona na pace Stara na drugą strzelnicę – też na plaży… Docieramy tam po kilku minutach jazdy – wieje tak samo, jak poprzednio. Po krótkim wprowadzeniu do konkurencji wszystko już wiadomo – mamy związać walką terrorystów, którzy wykradli w niecnych zamiarach uran, przejąć skradziony przez nich ładunek i ostrzeliwując się na średnim i długim dystansie utrzymać to, co zdobyliśmy. Za uran robi 25-kilogramowy ciężarek na lince, wrzucony do morza. Napastnikami są dla nas gongi, ustawione w odległości ok. 20 m (cele dla pistoletów, strzelamy obydwaj). Następnie Marcin dobiega do stanowiska zachodniego i ostrzeliwuje gongi, ustawione w odległości do 200 m, a ja w tym czasie przejmuję rzeczony uran i biegnę z nim do stanowiska wschodniego, gdzie już razem z Marcinem odpieramy atak terrorystów, tym razem w odległościach do 200 i 500 m. Łatwizna! Wiatr wieje cały czas tak, że, gdy się człowiek uśmiechnie, to później musi wydłubywać piasek z zębów nożem… Gotowi? – Start!
Po drugim strzale z pistoletu widzę, że coś jest nie tak – po pierwsze, nie trafiłem ani razu, a gong do małych nie należał, a po drugie – co ta szczerbina taka krzywa?! Okazało się, że podczas czołgania, które nader często uskutecznialiśmy tej nocy, szczerbinka od pistoletu przesunęła się na krawędź zamka – no, tak, to ja na pewno nie trafię! I jeszcze ten uran – linka miała być przy brzegu, ale fala ją zabrała – a wody Bałtyku o tej porze roku nie nawiązują raczej do temperatury pokojowej. Nic to, jak mówił Mały Rycerz – czas ucieka! Ostatecznie ta konkurencja udała nam się połowicznie. Czas mieliśmy niezły, ale kilku celów nie trafiliśmy.
***
Na SNIPER EXTREME chcieliśmy jechać już w zeszłym roku, ale ze względu na zamieszanie z koronawirusem i krótki termin na przygotowanie, nie zdecydowaliśmy się na to. Właściwie, to Marcin od początku był niezbyt przekonany do tej eskapady, zwłaszcza ze względu na brak ostrzelania z pistoletu, ja z kolei usilnie go do tego przekonywałem. W końcu postawiłem na swoim, ale Marcin, zgadzając się zastrzegł, że musimy potrenować, żeby złapał trochę pewności w użytkowaniu broni, z którą na co dzień nie miał do czynienia. Mieliśmy na to, na szczęście, cały rok. Nasz plan treningowy udało się zrealizować i pewność siebie Marcina może nie wzrosła do poziomu niebotycznego, ale już wiedział, gdzie jest lufa…
Zawody SNIPER EXTREME oprócz tego, że są imprezą charytatywną (w tym roku zbierano środki na rehabilitację dla małego Arka), są pomyślane jako misja pary snajperskiej na tyłach wroga. Biorą w nich udział zarówno strzelcy cywilni, jak i snajperzy wojskowi. Tegoroczna misja trwała nieprzerwanie przez 32 godziny. Cały ekwipunek, maskowanie, żywność oraz broń i amunicję nosi się ze sobą, niektóre zadania wykonuje się w pełnym oporządzeniu, z plecakiem na plecach. A zadania są bardzo zróżnicowane i obejmują szeroki zakres zagadnień – od czytania map i nawigowania w nieznanym terenie (w dzień i w nocy), poprzez medycynę pola walki, umiejętności z zakresu survivalu, po zadania stricte strzeleckie, wykonywane na różnych, nieznanych dystansach, pod presją czasu i okraszone dodatkowym wysiłkiem fizycznym. W międzyczasie nie można również dać się złapać patrolom, przeczesującym teren – taka dodatkowa atrakcja, wliczona w cenę wycieczki… A, że kolegom, wymyślającym poszczególne zadania zwykle wyobraźni nie brakuje, to jest ciekawie.
W tym roku zawody odbywały się na terenie Centralnego Poligonu Sił Powietrznych w Ustce – to był bardzo miły weekend, spędzony nad morzem J. A największym naszym sukcesem było zdanie, które Marcin wygłosił, gdy dzwoniąc do niego, opowiadałem mu, jak to wysypuję piach z broni podczas jej czyszczenia: Po co czyścisz, przecież za rok znów jedziemy… Czyli jednak – dał się przekonać!
Tekst: Piotr Gorzelak.